licznik czsu odwiedzin

Jesteś już:

0:00:00

wtorek, 15 grudnia 2009

SNY...



Sny...czy w nie wierze?Raczej nie,ale czuje przed nimi respekt.Nie czesto sni mi sie cos,co pamietam po przebudzeniu,lecz jesli tak sie zdarzy,probuje ostrzec tych,ktorzy w moim snie sie pojawili.Bo jakos tak sie dzieje,ze jesli sen pamietam,to zazwyczaj byl zly,niosl ze soba wiele negatywnych emocji i chyba wlasnie te emocje sa powodem wybudzenia.Dzis widzialam we snie babcie,ktora od kilku lat nie zyje,ciotke i wuja,z ktorymi praktycznie nie mam kontaktu oraz mojego brata -przy czym ta czesc byla najsmutniejsza i bajbardziej nerwowa.Niosla za soba pytanie,czy brat przypadkiem nie zginal w wypadku,nawet teraz przypominajac sobie ten sen,czuje gesia skorke i slysze swoj glosny placz,krzyk,czuje bezsilnosc i zalamanie-dokladnie to,ze czulam po przebudzeniu...Wyslalam wiec niezwlocznie do brata wiadomosc,zeby uwazal na siebie itp.Chyba go obudzilam bo zly odpisal,zebym sie wyluzowala i dala spokoj z tymi snami!No coz,latwo powiedziec,trudniej zrobic.
Kiedy bylam mala,powtarzal mi sie jeden sen:...jest zima...wszedzie duzo sniegu i mroz,ktory szczypie w policzki.....nadchodzi wieczor,zapalaja sie latarnie...ciemno wokolo...ja,mala dzieczynka z sankami,koncze zjezdzac z gorki,ktora miesci sie przed naszym blokiem...nie ma juz nikogo na dworze,wiec pora sie zbierac do domu...wchodze na klatke,ide kilka pieter na gore,staje przed drzwiami,otwieram je i wchodze do mieszkania...nie do swojego mieszkania!Wycofuje sie wiec i mysle,ze pewnie pomylilam pietra,schodze na dol,odliczam pietra,otwieram drzwi i...znow nie jestem u siebie!Nie ma moich rodzicow,dom wyglada inaczej a ja znow wychodze na korytarz klatki schodowej.Zaczyna sie nerwowka,ide na sama gore i odliczam pietra w dol,otwieram drzwi i...o zgrozo,gdzie moje mieszkanie,gdzie mama i tata,gdzie???Biegam po klatce placzac z bezsilnosci i przerazenia,co chwila gasnie swiatlo,jest zimno,przemokniete rekawiczki i spodnie cale w sniegu daja o sobie znac-jestem przemarznieta i wystraszona.Sen sie ciagnie i nigdy nie konczy sie tym,ze znajduje w koncu dom...Zawsze budzilam sie zlana potem i ciezko dyszaca.
Ciekawe,czy oznaczal,ze w czasie mojego zycia rzeczywiscie bede usilnie szukac swojego domu-miejsca,gdzie bede czula sie szczesliwa i bezpieczna,mojego miesca na ziemi?A jesli tak,to jak to sie dzieje,ze niektore sny sa prorocze?Przeciez nie mozemu przewidziec przeszlosci,bo zalezy ona od naszych decyzji,okolicznosci,zachowan innych ludzi itd.
Jezeli sny maja dar przepowiadania przyszlosci w doslowny lub metaforyczny sposob,to zycze sobie miec same dobre wizje!

sobota, 12 grudnia 2009

DWA W JEDNYM...


Wlasnie przeczytalam fragment wywiadu dla Vivy,ktorego bohaterkami byly Doda i jej mama.Ta pierwsza powiedziala,ze jej matka jest jej przyjaciolka,ze moze zwierzyc sie jej ze wszystkich sekretow i ze jej mama jest najlepsza osoba do tego,zeby poskarzyc sie jej w kwestiach milosnych.I tak sobie teraz mysle o swojej mamie.Czy bym mogla powiedziec to samo?Nie.A szkoda,bo chcialabym moc powierzac mamie swoje tajemnice,opowiadac o malzenskich klopotach i radosciach.No moze o radosciach to poopowiadac jeszcze moge ale o problemach raczej nie.Moja mama zawsze wine widzi we mnie i to jest dziwne,bo matka powinna raczej stac murem za swoim dzieckiem,czyz nie?U nas jest tak,ze jezeli kloce sie z mezem w obecnosci mojej mamy,to ona nawet nie wiedzac o czym mowimy(gdyz rozmawiamy w obcym jezyku-moj maz jest obcokrajowcem)zawsze ma pretensje do mnie-ze krzycze na niego,ze sie pogniewalam,ze pewnie nie mam racji a podnosze glos-czasem potrafi wypali cos w stylu "ale on sie z toba ma...jak bedziesz tak dalej sie wyklocac to chlop trzasnie drzwiami i tyle go bedziesz widziec!".Kiedys ja zapytalam,po co sie wtraca,skoro nie ma pojecia o co chodzi w naszej klotni?!Pojecia nie miala,bo zamiast zapytac o co nam chodzi,od razu rzucila sie na mnie z pretensjami,ze wszczynam awanture.
Pamietam taka historyjke z mojego mlodzienczego zycia: mialam chlopaka-mieszkal w bloku naprzeciwko naszego,tak,ze jego okna widoczne byly z moich okien.Czasami zdarzalo mi sie dluzej u niego posiedziec:sluchalismy muzyki,gadalismy godzinami,on brzdakal na gitarze,przygotowywalismy wspolne kolacje i obsciskiwalismy sie jak to mlodzi zakochani.Mama zawsze ganila mnie za to,ze wracalam od niego np o godz.23.00,dla niej jasne bylo,ze na pewno kochalismy sie i niedlugo bede w ciazy.Mowila o wstydzie jaki jej przynosze bo przeciez to hanba do tak poznej godziny  u kogos byc w domu i co sobie jego mama pomysli o mnie i o mojej rodzinie.
O ciazy nie bylo mowy bo nie zdarzylismy az tak daleko zajsc w naszych zblizeniach...on pewnego razu zniknal z mojego zycia tak szybko jak sie pojawil-po prostu wrocil do swojej bylej dziewczyny,z ktora szybko zmajstrowal dziecko i sie ozenil.Ale oczywiscie moja mama nigdy nie siadla ze mna porozmawiac o "tych" sprawach,zamiast tego wolala oczerniac mnie i posadzac o to,czego tak naprawde nie robilam.
Kiedy ze mna zerwal,uslyszalam od niej:"A nie mowilam,wiedzialam,ze tak bedzie!Wyszlajalas sie z nim,nie szanowalas sie i cie zostawil!".Potrzebowalam wtedy wsparcia i otuchy ale dostawalam od matki tylko ironie i  zarty w kiepskim stylu.
Nie wiem jak to w niej dziala,ze nigdy nie stala i nie stoi po mojej stronie.
Wiem,ze swieta nie jestem i ze popelniam bledy,ale zawsze???za kazdym razem ma byc moje wina???
Hmm,no wiec zazdroszcze Dodzie i innym,ktorych matki sa jak przyjaciolki...bo przeciez matka i przyjaciel to osoby,ktore sa jednymi z najwazniejszych w zyciu czlowieka,a jesli mamy 2 w 1 to chyba lepiej byc nie moze.

piątek, 11 grudnia 2009

ZWIERZECY PRZYJACIEL...


Jakos tak jestem skonstruowana,ze mam wieksza wrazliwosc jesli chodzi o zwierzeta niz w przypadku ludzi.Los zwierzakow dotyka mnie do glebi serca,ich bol porusza mnie stokroc bardziej niz bol odczuwany przez czlowieka.Taka juz jestem.
Wczoraj bylam u kumpelki;dziewczyna mieszka poza granicami swojego kraju juz kilkanascie lat,jest samotna i czuje sie samotna.Czesto narzeka na swoj los,na uciekajacy czas,na to,ze nie ma meza,dzieci,ze byc moze niedlugo okazac sie za pozno na zakladanie pelnej rodziny...Wynajmuje ona  mieszkanko-male bo male ale schludne,czyste,cieple-jednak czuje sie w nim totalnie sama.To straszne,mysle sobie i przypominam swoja przeszlosc,kiedy to bylam przesiaknieta samotnoscia na wskroc...To sa koszmarne wspomnienia,dzieki ktorym jednak bardziej doceniam to,ze teraz klade sie spac i budze rano z mezczyzna mojego zycia u boku,ze w moim mieszkaniu panuje atmosfera milosci,ze nie jestem na miejscu mojej kolezanki.

Spytalam jej,dlaczego nie sprawila sobie zadnego zwierzatka-psa,kota,krolika,ptaszka,czy nawet rybek??Ja bym tak nie potrafila,nawet kiedy byl czas,gdy wraz z mezem pracowalismy na rozne zmiany i spedzalam w domu cale godziny nie majac sie do kogo odezwac-pomoglam sobie kupujac papuge-piekna kolorowa rozelle bialolica.Byla wykarmiona przez czlowieka wiec jest czesciowo oswojona i daje nam wiele radosci.Po prostu chcialam miec kogos,do kogo moglabym sie odezwac,pogadac,kto by mnie wital radosnymi dzwiekami,gdy wracam do domu,nawet z krotkich zakupow.
Moja kumpelka jednak zaskoczyla mnie argumentami przeciw-rybki nie,bo nie jest w stanie bez przerwy zmieniac im wody i czyscic akwarium,ptak nie bo nie,kot nie bo nie lubi kotow(tzn akceptuje je lecz nie pala tak wielka sympatia,zeby wyobrazac sobie kota jako towarzysza domowego),a pies...pies smierdzi-powiedziala,a ze ona ma male mieszkanie to cale mieszkanie bedzie jej pachnialo psem czego by nie zniosla!
I wtedy dotarlo do mnie jak bardzo rozna wrazliwosc ludzie maja jesli mowimy o zwierzetach...Dla mnie zapach czworonoga,ktory jest moim przyjacielem,spedza ze mna dnie i noce w jednym domu,ktorego kocham i czuje,ze zwierzak odwzajemna mi to uczucie-jego zapach jest czyms co wspominam z rozrzewnieniem...do tej pory pamietam zapach pieska,ktory zmarl po 16 latach bycia czlonkiem naszej rodziny...
I dziewie sie,ze sa ludzie,ktorzy wola zyc samotnie,narzekac na samotnosc,skazywac sie na powroty do mieszkania,gdzie nie ma zadnej zywej istoty,ktora by okazywala radosc z faktu,iz do domu wrocili...Tacy ludzie "preferuja cztery puste gluche sciany"-choc wydawaloby sie,ze jestesmy gatunkiem stadnym.I nawet jesli nie mozemy znalezc sobie czlonkow "stada" wsrod "swoich",naturalnym wydaje sie poszukac jakichkolwiek przyjaciol,towarzyszy codziennego zycia,kogos,o kogo mozna sie troszczyc i kto na swoj sposob bedzie troszczyl sie o nas...
A juz kompletnie nie wyobrazam sobie samotnych swiat...to musi byc bardzo smutne...nie miec z kim polamac sie oplatkiem lub podzielic jajkiem...kogo przytulic w te swiateczne dni...dlatego jesli nie daj Boze zdarzy sie tak w moim zyciu,iz trafie na samotne swieta,na pewno bedzie towarzyszyl mi jakis zwierzecy przyjaciel...na pewno.

środa, 9 grudnia 2009

WYJSC SZCZESCIU NAPRZECIW...



W zyciu nalezy szukac drogi,ktora moze poprowadzic nas do szczescia.Pisze "moze",bo nigdy nie wiadomo,dokad dojdziemy  ale jak nie ruszymy z miejscia,to bedziemy caly czas w tym samym punkcie.Slysze od ludzi,jak narzekaja na to,ze im jest ciezko,ze cos w zyciu nie wyszlo i teraz szara rzeczywistosc daje o sobie znac...i pytam:dlaczego wiec nieczego nie zmieniacie,czemu tkwicie w tym marazmie???Mam kolezanke E.,z ktora w pewnym momencie kontakt mi sie urwal.Stalo sie tak glownie dlatego,ze ilekroc sie spotykalysmy,E. zawsze narzekala...na wszystko co ja otaczalo:na rodzicow,gdyz ojciec pil i przynosil jej wstyd belkoczac trzy po trzy,gdy ja spotkal na dworze a matka nie potrafila mu sie przeciwstawic,gdy E.starala sie przemowic ojcu do rozumu i potrzebowala jej wsparcia;na prace,ktora nie przynosila jej satysfakcji a wspolpracownicy byli prawie 2 razy starsi od niej wiec kolezenstwo z nimi bylo nieco utrudnione;na samotnosc,gdyz nie nalezala do osob najszczuplejszych i trudno jej bylo znalezc sobie mezczyzne,ktory rozumialby jej kompleksy,sytuacje w domu i do tego fakt,ze prawdopodobnie nie mogla miec dzieci(przyczyna byla jej choroba).E. zawsze narzekala,jej opowiesci znalam na pamiec i w  pewnym momencie juz dluzej nie moglam ich zniesc...moze to zabrzmi brutalnie ale naprawde miala dosyc jej skarg,pretensji do calego swiata oraz wciaz powielania tego samego tematu...rok po roku.Tak wiec nasze drogi powoli sie rozeszly i po kilku latach znow sie spotkalysmy.Ja zaczelam opowiadac o tym,ze wyprowadzilam sie z domu,ze wyjechalam zagranice,ze przerwalam studia,zamieszkalam z moim mezczyzna,pracowalam poza granicami naszego kraju,ze wrocilam i skonczylam przerwane wczesniej studia,ze sie zareczylismy i planujemy sie pobrac...i tak pewnie moglabym trajkotak dlugo jeszcze ale zreflektowalam sie i spytalam:"No a co u Ciebie?".I uslyszalam:"No wiesz,wciaz mieszkam z rodzicami,ojciec jak pil tak pije,pracuje tam gdzie wczesniej i juz mam wszystkiego dosc:szefa,babek,z ktorymi jestem w pokoju,niskiej placy i nudy jaka odwalam przez 8 godzin kazdego dnia.Poza tym nie mam nikogo,zaden facet sie mnie nie czepia,natomiast czepiaja sie mnie rozne choroby...",po czym dowiedzialam sie jakie to choroby,jak sie rozpoczely,co mowili lekarze i ile kosztuja poszczegolne leki.
W moim zyciu przez te kilka lat wydarzylo sie tyle,ze moglam napisac o tym ksiazke,E. uparcie tkwila w tym samym miejscu,w ktorym ja "zostawilam".Pytalam jej,dlaczego nie zaryzykuje,czemu nie zmieni pracy skoro jej nienawidzi,czemu nie wyprowadzi sie od rodzicow wynajmujac nawet 1 pokoik gdzies w naszym miescie,czemu nie szuka faceta skoro czuje sie samotna???Mnie nie miescilo sie w glowie,ze mozna tak dlugo niczego w zyciu nie zmienic.
Cieszylam sie bardzo,gdy przyznala,iz moze rzeczywiscie nadszedl czas,zeby cos zrobila ze swoim zyciem.Zdecydowala sie pojsc i zarejestrowac w jednej z agencji matrymonialnych.Oczywiscie na poczatku bylo ciezko,trafila na mezczyzn szukajacych inaczej wygladajacej kobiety niz ona i to bylo przykre ale w koncu szczescie sie usmiechnelo do zrezygnowanej E. i teraz jest radosna mezatka,wyprowadzila sie z rodzinnego domu i chlonie kazdy dzien...zrozumiala,ze warto czasem szczesciu wyjsc naprzeciw,zamiast  siedziec i oczekiwac,ze ono tak po prostu przyjdzie i zapuka do drzwi.
Ja rowniez duzo czasu zmarnowalam wierzac,ze moje problemy z rodzicami rozwiaza sie same,ze oni sie zmienia,ze mnie zaczna rozumiec...balam sie opuscic dom,bo nie wiedzialam,czy sama dam rade,czy zdolam znalezc prace,utrzymac sie,czy nie bede sie czuc bardziej samotna niz w domu.
Teraz wiem,ze bylo warto zaryzykowac-nabralam wiary w siebie,swoje mozliwosci,stalam sie silniejsza,bardziej niezalezna,a co najwazniejsze-szczesliwa.

niedziela, 6 grudnia 2009

W OCZEKIWANIU NA...





Od niedawna wraz z mezem staramy sie o dziecko,na razie bez skutku,choc wydawalo sie to takie proste.Ostatnio juz myslalam,ze zafasolkowalam i nawet wpadlam w zachwyt,gdyz wydawalo mi sie,iz mam wszelkie objawy wczesnej ciazy.Jak czlowiek tak poczyta fora internetowe to od razu wszystko sobie przypisuje...Tak tez sie stalo i ze mna-wrosl mi apetyt,czulam rozdraznienie,zaczely sie popoludniowe drzemki ,piersi staly sie tkliwe,tradzik zalal moja twarz,nawet to,ze dostalam zajadow przypisalam ciazy(bo przeciez na forum dziewczyny chwalily sie,ze wlasnie w stanie blogoslawionym zaciecie walczyly z tym schorzeniem),no i w koncu spozniajacy sie okres...ech,nawet test zrobilam!I sie podlamalam-1 kreseczka,czyli zero ciazy.Moze teraz sie uda?Och,jak ja bym chciala,zeby sie udalo...
Zastanawiam sie czesto,jaka matka bede?Na pewno postaram sie nie robic tych bledow,ktore sa dzielem moich rodzicow.Czesc charakteru odziedziczylam po mamie i gdy maz mowi mi,ze w tym momencie zachowuje sie jak ona to jest to najlepszy sposob na wymuszenie we mnie zmiany  postepowania.Moja mama jest bardzo uparta,nawet powiedzialbym zawzieta.Pamietam,ze bywaly okresy,kiedy musialam sie z domu wyprowadzic i nie bylo mnie wiele miesiecy.I przez te wszystkie miesiace mama nie zadzwonila do mnie ani razu,nie szukala mnie,nie starala sie porozmawiac.Byla ze mna poklocona i tyle.Co wiecej miala pretensje do osob,ktore mi pomagaly przetrwac te ciezkie okresy,ze to robia.Czasem mysle,ze wolalaby,abym chodzila glodna,,brudna i zziebnieta,zebym pewnego dnia przyszla z "podkulonym ogonem" i padla jej do stop.I raz tak sie stalo,ale o tym napisze innego dnia.
Dlaczego nie czula strachu,ze mi sie cos stanie?Ze moze stracic dziecko?
Teraz jestem wiele kilometrow od niej,posprzeczalysmy sie juz 2.5 miesiaca temu i wciaz sie nie odzywa...I najbardziej boli to,ze sugerowalam,iz chcialabym miec dziecko i teraz przeciez moglabym byc w ciazy a moja matka nawet by o tym nie wiedziala...I jak to jest,ze ona wiedziec nie chce,nie pyta,nie oczekuje wnuka?
Tak,ja bede inna matka,napewno-ciepla,czula,wyrozumiala,tolerancyjna.Moje dziecko bedzie moglo samo wybrac sobie szkoly,studia,przyjaciol;zamiast zakazow w naszym domu bedzie wiecej tlumaczenia,rozmow,prob wspolnego podejmowania decyzji.

I mam nadzieje,ze to co dzis sobie obiecuje,sie spelni...chcialabym rowniez wkrotce moc napisac,ze oczekuje "malej milosci",bedacej poczatkiem naszego wspolnego wielkiego szczescia...I tak jestem szczesliwa,ale dziecko bedzie dopelnieniem tego uczucia...

CZASEM JEST ZA POZNO...



Bedac w szkole podstawowej,mialam pierwszych adoratorow.Jednym z nich byl P.-chlopak dobrze sie uczyl,byl mily i lubiany w klasie.W bloku,w ktorym mieszkalam z rodzina,mieszkala rowniez ciotka P.,wiec on wykorzystujac sytuacje,czesto przychodzil niby to w odwiedziny do cioci,ale przy okazji porozmawiac ze mna.Zeby wkupic sie w laski moje i moich rodzicow,non stop pomagal w czyms mojemu mlodszemu bratu-a to rower mu naprawil,a to deskorolke pozyczyl...
Po pewnym czasie moi rodzice zorientowali sie,ze P. bardziej niz do ciotki,przychodzi do mnie i zaczelo sie-zarty,smiech,ironiczne uwagi byly na porzadku dziennym.Przy kazdej wizycie u babci(a jezdzilismy do niej praktycznie co weekend)i spedzie calej rodziny(bo babcia wyprawiala obiady i swieta dla wielu osob),rozpoczynaly sie opowiesci moich rodzicow o tym jak to biedny P. robi podchody do ich corki.Wszyscy sie dobrze bawili,wszyscy-oprocz mnie.
Bylam dziewczynka niesmiala,cicha,wstydliwa-nie potrafilam uciszyc rodzicow,powiedziec im,ze jest mi wstyd,iz obsmiewaja mojego kolege,a mnie przy okazji.Nie umialam sobie z ta sytuacja poradzic,postanowilam wiec z nia skonczyc tak jak potrafilam.
Przestalam wiec zwracac uwage na P.,zupelnie go ignorowalam,nie rozmawialam z nim,bylam niemila i dawalam mu do zrozumiania,ze nie zycze sobie,aby kolo mnie sie krecil.Chlopak walczyl o swoje na rozne sposoby,czasem czekajac na schodach "mojej " klatki wiele godzin w nadziei,ze wyjde na dwor i bedzie mial szanse mnie zobaczyc a moze nawet zamienic kilka slow.Na prozno-jak tylko go widzialam wygladajac przez okno lub doniosly mi kumpelki,ze P. na mnie czeka,nie wychodzilam z domu.
W szkole tez traktowalam go jak wroga choc gdzies tam we mnie odzywal sie glos:"Nie powinnas,przeciez go lubisz,jest taki fajny,nie zasluzyl sobie na to co mu robisz!".
Niestety,wstyd jaki czulam przy kazdej opowiesci rodzicow o mnie i P. jako o "zakochanej parze" byl tak wielki,ze wygrywal z wyrzutami sumienia.
I tak juz zostalo-P.w koncu dal za wygrana,przestalismy zupelnie ze soba rozmawiac a on przestal odwiedzac moja okolice.
Po kilku latach spotkalam P. w dyskotece.Poszlam tam z moim owczesnym przyjacielem,ktory jednoczesnie przyjaznil sie z P.Zaczelismy rozmawiac.Mielismy juz chyba po 20 lat,P. mial dziewczyne,ja bylam samotna,ale jakos tak nawiazal sie temat przeszlosci,jego starania sie o moje wzgledy itp.Rozmowa na ten temat rozpoczela sie ale jak to zwykle w dyskotece,ktos nas wyrwal do tanca i temat sie urwal.Myslelismy nadzieje,ze urwal sie na chwile,umowilismy sie,ze o tym co stalo sie  przed laty porozmawiamy, gdy spotkamy sie za jakis czas-po Nowym Roku,gdyz P. mial wyjechac na swieta do swojej babci i wrocic po Sylwestrze.Bylismy umowieni,ja cieszylam sie bardzo,ze w koncu bede mogla P. przeprosic za to,w jaki sposob go odtracilam i wytlumaczyc dlaczego tak sie stalo.
Za kilka dni poznym wieczorem przyszedl do mnie ow wspolny przyjaciel-moj i P.,od razu zauwazylam,ze jego twarz jest powazna,stanowcza i smutna.Powiedzial:"Lepiej usiadz,musze ci cos powiedziec,ale prosze cie-najpierw usiadz.".Pamietam,ze spytalam co sie stalo i bylam pewna,ze chce mi powiedziec,ze zerwal ze swoja dziewczyna,z ktora byl juz 3 lata.Zamiast tego uslyszalam:"P. nie zyje,zginal w wypadku samochodowym wraz z cala swoja rodzina-na jezdnie wyskoczyl pies,P. chcial go ocalic i skrecil kierownica,wpadl w poslizg i  bylo czolowe zderzenia...z Tirem.".
Wiem,ze plakalam,bardzo plakalam...potem nie moglam uwierzyc...pozniej poczulam ogromny zal,za wszystko co sie stalo w przeszlosci,ze nie starczylo nam czasu aby to wyjasnic,ze On odszedl nie dowiedziawszy sie,dlaczego kiedys bylam dla niego taka wredna...
Nastepnie przez wiele lat myslac o P.czulam zlosc do rodzicow,obwinialam ich,ze poprzez ponizanie mnie doprowadzili,ze odrzucilam milosc jaka mi ofiarowal ten chlopak,ze spowodowali,iz potrafilam tak okrutnie sie zachowywac wobec niewinnej osoby,wobec kogos kto okazywal mi wylacznie dobro.
A gdy nadeszla szansa na naprawienie mojego bledu,okazalo sie,ze jest juz za pozno...

Mysle,ze to podstawowy blad jaki robia rodzice-zarty z pierwszych milosnych spotkan swoich pociech.Dzieciaki(bo tak chyba mozna nazwac 14-15latkow)odkrywaja w sobie tyle nowych rzeczy,probuja zrozumiec reakcje swojego ciala wywolane przez hormony,odpowiedziec na pytanie jak sie zachowac na pierwszych randkach,jak ukryc rumieniec po pierwszym pocalunku...
Rodzice zamiast bawic sie kosztem swoich dzieci,powinni z nimi wiecej rozmawiac,tlumaczyc,doradzac oraz okazywac wsparcie.
Teraz pewnie 14latkowie sa juz bardziej rozwinieci niz to bylo kiedys ale czy czuja inaczej niz my w przeszlosci?Moze sa bardziej zamknieci lub bardziej otwarci ale wciaz maja 14 lat i to powinno byc brane pod uwage.Ja nie mialam rodzicow,ktorzy zamiast zawstydzac,by mnie przytulili i dodali otuchy w drodze na pierwsze spotkanie z chlopakiem.Obiecalam sobie jednak,ze nie bede popelniac ich bledow,ze swoim dzieciom pomoge w tym i w innych trudnych dla nich momentach,a przynajmniej sie postaram.

Czyz zycie nie jest przewrotne?Wydaje nam sie,ze mamy nad nim kontrole,ze jak nie dzis,to zrobimy  cos jutro i tez bedzie ok.No i czasami budzimy sie "z reka w nocniku",okazuje sie,ze nie powinnismy czekac z podjeciem decyzji,z realizacja planow,nie odkladac waznych dla nas spraw na pozniej,bo tego "pozniej" moze juz nie byc...

PIERWSZE TLAMSZONE MARZENIE...



Kiedy bylam mala,zawsze marzylam,zeby miec psa-takiego przyjaciela,ktory zawsze bedzie mnie wital gdy wracam ze szkoly,nigdy mnie nie odrzuci,do ktorego bedzie mozna sie przytulic i poczuc bezpiecznie.Moje kolezanki mialy w domu psy,koty,chomiki,swinki morskie,czy chocby rybki akwariowe-ja mialam...brata.Tato przystalby na posiadanie jakiegos zwierzaka lecz mama kategorycznie odmawiala.Pewnego dnia pomyslalam,ze jak bede sie zarliwie modlic,to moje prosby sie spelnia i dostane od rodzicow psa.Moglam miec wtedy 7-8 lat i gleboko wierzylam,ze jak dam do zrozumienia rodzicom jak bardzo chcialabym miec czworonoga i do tego popre to rozmowa z Bogiem,to marzenie sie spelni.Mialam pluszowego pieska,ktorego dostalam na gwiazdke-ulozylam go na kocyku na podlodze,w jedna miseczke pokroilam kielbase,w druga nalalam wody i w ten sposob zrobilam legowisko dla mojego przyszlego przyjaciela,ktorego na razie mial zastepowac pluszak.Jejku,caly dzien sie modlilam...prosilam tak mocno i tak mocno wierzylam...myslalam,ze gdy rodzice wroca z pracy i zobacza w pokoju mojego pluszaka z cala psia wyprawka,zrobia mi niespodzianke i gdy wroce ze  szkoly,w domu przywita mnie szczeniaczek merdajacy na moj widok ogonkiem.Pamietam,ze powiedzialam kolezankom,iz nie wyjde pobawic sie z nimi na dworze bo modle sie o psa i jestem pewna,ze dzis psa dostane.
Wracajac ze szkoly bieglam,zeby jak najszybciej dotrzec do domu...wpadlam jak opetana do pokoju i...moje marzenie pryslo.Nie chodzi nawet o to,ze psa nie dostalam ale o to,iz po moich miseczkach,kocyku i pluszaku ,ktorego zostawilam na podlodze pod swoim biurkiem,nie zostalo sladu!Spytalam ze lzami w oczach:"Gdzie jest moj piesek i jego rzeczy?".Uslyszalam od mamy:"Pies jest na polce na regale,miski i koc sprzatnelam-nie kladz ich wiecej na dywanie i nie marnuj juz nigdy kielbasy!".Lzy cisnely sie do oczu,prysla wiara,ze mama mnie zrozumie,ze bede miec wymarzonego przyjaciela.Jak miala mnie zrozumiec jesli nawet nie poczekala,az wroce ze szkoly,zeby zapytac dlaczego urzadzilam w pokoju "psi happening"?Nawet nie starala sie ze mna porozmawiac,nie chciala mnie wysluchac-po prostu zdeptala moje marzenie,nie zostawiajac po nim ani sladu...
Przypominam sobie jak siedzialam w swoim pokoju,patrzylam na dywan,gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami widniala namiastka mojego dziecinnego marzenia,a teraz miejsce to swiecilo pustka i lzy plynely mi po policzkach...myslalam:"Jak to mozliwe?Przeciez sie modlilam,przeciez pokazalam rodzicom jak bardzo mi na tym zalezy,dlaczego pozbyli sie tego,co jest moim pragnieniem?".Bylam za mala,zeby zrozumiec,iz ich to po prostu nie obchodzilo,wysluchanie corki nie mialo dla nich sensu,przeciez i tak nie zmienili by zdania odnosnie posiadania psa wiec po co sie wysilac i tlumaczyc?Lepiej i szybciej bylo dla nich po prostu zamiesc wszystko pod stol i udawac,ze tematu nie bylo.
Celowo nie pisze,iz to pragnienie bylo marzeniem stlamszonym tylko tlamszonym,bo gdy mialam 18 lat w koncu zostalo spelnione-mama oczywiscie mi w tym nie pomogla,ale wykorzystujac sytuacje,iz nie bylo jej w domu przez 3 tygodnie,kupilam psa i od tego czasu mialam swojego tak dlugo wyczekiwanego czworonoznego przyjaciela.

Wielokrotnie nasze marzenia odlatuja gdzies w dal jesli widzimy,iz najprawdopodobniej sie nie urzeczywistnia,lecz nie nalezy "zatrzaskiwac im drzwi,tylko zostawic uchylone" bo moze kiedys nadejdzie taki moment,ze sie spelnia...

piątek, 4 grudnia 2009

KONIEC I POCZATEK ZARAZEM...


Zawsze uwazalam,ze aby zalozyc blog,trzeba miec powazny powod-narodziny dziecka,smierc bliskiej osoby czy tez nasilajaca sie depresja.U mnie dzis nic sie nie wydarzylo a jednak pisze swoj pierwszy post...bo wiele wydarzylo sie w moim zyciu...a to co sie dzieje obecnie,tez warte jest zapisania-moze kiedys przyjemnie bedzie o tym poczytac?

Wychowywalam sie w rodzinie,w ktorej nie bylo glodu bo zawsze bylo co jesc lecz ja odczuwalam glod uczuc,zwlaszcza ze strony mamy.Gdy bylam w podstawowce,gnebila mnie mysl,ze moze jestem adoptowana,bo zawsze wydawalo mi sie,iz mama bardziej kocha mojego mlodszego brata.To ojciec byl tym rodzicem,ktory ukladal mnie do snu,czytal ksiazki,poszedl ze mna na spotkanie z Papiezem,ktory przyjechal z pielgrzymka do Polski,ba! nawet chodzil po lekarzach kiedy wilam sie z bolu z powodu notorycznych zapalen pecherza moczowego.
Kiedy dorastalam,mama wolala zakazac mi spotkan z chlopakami,przysylac na weekendy babcie do domu,jesli rodzice mieli gdzies wyjechac,skutecznie odpedzac krecacych sie wokol mnie chlopakow zamiast po prostu siasc i ze mna porozmawiac o okresie dojrzewania,seksie,odpowiedzialnosci za podejmowane decyzje.
Potem bylo juz tylko gorzej...bo doszly chore ambicje rodzicow odnosnie mojej przyszlosci-jakie szkoly powinnam skonczyc,gdzie studiowac,ktory kierunek,kim byc w przyszlosci,gdzie pracowac...nadszedl czas dlugoletnich prob wybierania mi towarzystwa-poczawszy od przyjaciol a konczywszy na partnerze zyciowym...dla mnie to byly lata pelne placzu,strachu,zaklamania,falszywych usmiechow i niesamowitej samotnosci.Zylam zamknieta "w zlotej klatce"...
Napisalam o tym w czasie przeszlym,gdyz w koncu nastapil taki dzien,gdy powiedzialam sobie:"Albo zmienie swoje zycie-zostawie wszystko za plecami i zamkne drzwi,rozpoczynajac zupelnie nowy okres swojego istnienia-albo to zycie zakoncze...".
Dzis usmiecham sie patrzac w niebo,ciesze sie,ze dziele dni i noce z mezczyzna,ktorego kocham i ktory co chwile pokazuje mi,jak bardzo kocha mnie-nauczylam sie jak to jest byc szczesliwa,w wielu kwestiach spelniona,realizujaca swoje pragnienia,po prostu wolna.
I o tym wszystkim co przeszlam,jak wyrwalam sie z uwiezi oraz co mi przynosza terazniejsze dni chce w tym blogu napisac.
Bedzie to dla mnie pewnego rodzaju rozliczenie sie z przeszloscia,podziekowanie za terazniejszosc i uklon w strone przyszlosci.

Szczypta humoru-polaskocz dziewczyne!